Kiedyś wzięło mnie na szycie.
W piwnicy leżała stara maszyna mojej mamy, w szafce nagromadziłam pokaźną kolekcję szmatek, w jeden wieczór powstały dziesiątki wykrojów z papieru. Nie pozostało nic innego, jak przenieść pomysły na materiał i szyć, szyć, szyć…
W ten sposób wykroiłam misie, serduszka, słonie, ptaszki, ślimaki, sowy, gąski, koty i wiele innych. Przynieśliśmy z moim mocno pomocnym synkiem maszynę z piwnicy i zaczęliśmy szyć. Po trzecim serduszku poczuliśmy woń spalenizny i znad maszyny uniósł się dymek. Na tym zakończyliśmy szycie, spakowaliśmy zepsute urządzenie i znieśliśmy do piwnicy.
Odłożyłam więc szycie na lepsze czasy, marząc o zakupie nowej maszyny. Mniej więcej w tym samym czasie odezwało się moje schorzenie kręgosłupa, które mnie unieruchomiło na jakieś dwa miesiące. Nie ma tego złego… Z nudów wyciągnęłam koszyk z szyciem. Pomyślałam, że w mojej nieciekawej sytuacji maszyna nie na wiele by się zdała, bo nie mogłam siedzieć. Zatem leżąc – szyłam ręcznie. Powstało w ten sposób całe pudło szmacianek.
Teraz jednak czuję w powietrzu zapach wiosny i nowiutkiej maszyny do szycia. Mam całą głowę pomysłów, nic tylko usiąść i szyć.